czwartek, 30 maja 2013

Sajgonki, tofu, kaczka i wołowina, czyli Święto z 'chińczykiem'.

              Miała być pizza ale na razie Wam darujemy, wszak ten włoski specjał gościł już na naszym blogu kilka razy. Dzisiejszy wpis to zarazem nasza najświeższa jedzeniowa uczta, którą mieliśmy... dzisiaj:). Jest Święto i wiele restauracji pozamykało się na cztery spusty, a nam nie chciało się dzisiaj nic gotować. Jeszcze bardziej skomplikowaliśmy sytuacje tym, że chcieliśmy zjeść posiłek 
w domu. Szukaliśmy więc otwartej knajpy, która realizuje wynosy. Uczciwie trzeba przyznać, że wiele ich nie znaleźliśmy. Wybór ograniczył się zatem właściwie do pizzy (która już była), obiadu domowego (również był) i... chińczyka. Bingo! 'Chińczyk', a właściwie 'wietnamczyk' na naszym blogu jeszcze nie gościł, więc czemu nie? Oczywiście zadecydowały przede wszystkim nasze kubki smakowe, które również były gotowe i żądne potraw z ryżem. Wybraliśmy lokal o wiele mówiącej nazwie Bambusz którym mam tylko dobre wspomnienia (często jadałem potrawy z tego przybytku będąc studentem). Złożyliśmy zamówienie i po około 30 minutach przyjechał do nas Pan z takimi oto przysmakami:

  • kaczka słodko-kwaśna / 12
  • wołowina rozmaitości / 10
  • sajgonki (2 szt.) z surówką / 5
  • tofu z grzybami / 8

Po pierwsze - to było bardzo dużo jedzenia. Część jeszcze leży w lodówce i czeka na lepsze czasy;). Po wtóre - do każdej pozycji dostajemy ryż (poza sajgonkami) i sos (pikantny lub słodko-kwaśny).

Kaczka to wyzwanie. Dużo się o tym słyszy, więc i oczekiwania są duże. W przypadku Bambusa, kaczka była dobra, jednak bez rewelacji. Najciekawszy był w niej słodkawy posmak, za sprawą otaczającej mięso galarety (konsystencja). Samo mięso to już inna sprawa. Miejscami lekko zeschnięte, z pewnością nie rozpływało się w ustach, jednak też nie odrzucało od konsumpcji. Nie porwało, ale dało się zjeść. Głównie właśnie dzięki słodko – kwaśnemu przyrządzeniu. Aby odczarować kaczkę (wciąż próbuję się do niej przekonać - Jul) pójdziemy jednak gdzie indziej.


Wołowina typowa dla takiego miejsca. Jadłem ją już wiele razy i właściwie za każdym była podobna w smaku – czyli dobra, po prostu. Sporo warzyw, trafiły się też orzeszki, mięsko niezbyt twarde, nie było na co specjalnie narzekać. Oczywiście, taka potrawa sprawia wrażenie niesamowicie tłustej, jednak zmieszawszy to wszystko z ryżem jest już nieco lepiej.


Dziś pierwszy raz jedliśmy tofu. Zawsze nas ono ciekawiło i dzisiaj tą ciekawość w końcu zaspokoiliśmy. Tofu z Bambusa, smakowało trochę jak kotleciki sojowe. Było ciekawe (bardziej zaciekawiło A, która dostała większy przydział;)). Oczywiście zostało otoczone kolejną porcją potrawki, składającej się z warzyw.


Sosy – pierwsze zetknięcie z tymi typowymi dla łódzkich 'wietnamsko – chińskich' knajpek sosami, może być nieco szokujące. No, nie czarujmy się, nie wyglądają one jakoś szczególnie apetycznie. Są oleiste, tłuste, często o galaretowatej konsystencji. Jednak albo się je spróbuje i polubi, albo znienawidzi i nie będzie z nich korzystać. Ja korzystam namiętnie. I to wyłącznie z sosu słodko-kwaśnego. Lubię tą jego słodycz, która moim zdaniem wspaniale łączy się z tymi potrawkami. 
A. sosy natomiast nie porwały (wzięła pikantny i zostawią prawie pełne pudełeczko).

Słowo jeszcze o sajgonkach i surówce. Sajgonki były smaczne, częściowo jeszcze chrupiące a częściowo już miękkie. Były bardzo zdecydowane w smaku, dobrze doprawione. Surówka z białej kapusty.
Miałem smak na jakiś deser, ale tych niestety w Bambusie nie uświadczysz, szkoda.


Podsumowując, w skali jedzenia typowo wiatnamsko-chińskiego (Chińczyków tam raczej nie ma ale mówi się, że idzie się do chińczyka, nie?) Bambus to miejsce warte polecenia. Jak ktoś lubi takie jedzenie, to może śmiało zamówić którąś z wieeeeeelu potraw z kart.. ee.. ulotki i nie powinien być zawiedziony. Plus za konkretne porcje, którymi spokojnie można się najeść. Jeśli jednak szukamy czegoś bardziej oryginalnego i wyrafinowanego w takim miejscu, to już inna historia...;).

Smacznego!

-------------
BAMBUS
ul. Pomorska 26/28
ŁÓDŹ, POLSKA
-------------

A i Jul (nienajedzeni)

poniedziałek, 20 maja 2013

Galicja została podbita! Wreszcie!



           A. wyciągała mnie do Galicji już kilka razy, jednak zawsze koniec końców trafialiśmy do innych miejsc. Muszę przyznać, że niepotrzebnie zwlekaliśmy z tą wizytą. Moja wina...

Uzbrojeni w dobre humory, wilczy apetyt i kupon na dwudziestoprocentową zniżkę, w środowe popołudnie zaszliśmy do Manufaktury. Galicja przywitała nas dużą ilością wolnych miejsc ale przede wszystkim bardzo sympatyczną obsługą. Usiedliśmy przy karczmianym, drewnianym stole (wystrój typowo ludyczny, zachęca do biesiady), otrzymaliśmy karty 
i zagłębiliśmy się w menu. Zapewne nie zdziwi Was to wyznanie, ale tego dnia byliśmy naprawdę nienajedzeni i chcieliśmy zjeść dobrze, ale też – przede wszystkim – smacznie. Karta w Galicji jest krótka, co jest plusem, gdyż zamówienie złożyliśmy naprawdę szybko (w wolnym tłumaczeniu: 
A. nie miała możliwości przeczesywania w nieskończoność, niezliczonej ilości kart z wypisanymi daniami;)). Nasze zamówienie:

  • Sałata z karmelizowanymi w miodzie plastrami boczku oraz sadzonym jajkiem, z dodatkiem czerwonej cebuli / 17.99
  • Sznycel cielęcy z cytryną podany z pieczonymi ziemniakami i boczkiem / 22.99
  • Duszona kapusta czerwona o aromacie goździka i słodkawym posmaku z rodzynkami / 3.99
  • Ciasto czekoladowe z konfiturą wiśniową / 14.99
  • Ciechan miodowy (0.5l) / 8.50
  • Nestea / 4.90

Zacznijmy od konkretów. Sznycel, jak to sznycel - był duży. No, może bardziej należałoby powiedzieć - rozłożysty. Zdecydowanie najwięcej było w nim panierki, jednak po przekrojeniu (jeśli się dało, o czym za chwilę) mięsko prezentowało się bardzo dobrze (było różowiutkie). Zarówno samo mięso, jak 
i jego przysmażona panierka z bułki tartej były dobre w smaku. Niestety, problem był chwilami 
z pokrojeniem. Niby sznycel cieniutki, ale po bokach był strasznie twardy, co uniemożliwiło zjedzenie go w całości (zostało dosłownie troszeczkę, ale zawsze). Bułka była zbyt przypalona, trudno, sznycel jednak na plus.


Do mięsa dostałem pieczone ziemniaczki w fajnym, koperkowym sosie. I właśnie te dodatki były najlepsze, jeśli chodzi o mój talerz. Szczególnie ów sos, który łączył różne smaki, od słodyczy po kwaskowatość. Prawdziwym jednak odkryciem naszego posiłku okazała się duszona kapusta czerwona, o wyraźnym, goździkowym posmaku. A. co prawda twierdziła, że zamawiając tylko sałatkę, wie, co robi, jednak mojej surówce nie odpuściła. I wcale jej się nie dziwię - nie sposób przejść obok takiego smaku obojętnie. Ta delikatna słodycz rodzynek i ostrzejszy aromat goździków idealnie pasowały do uwielbianej przeze mnie czerwonej kapusty.

Sałatka A była dobra i nawet sporych rozmiarów. Najlepiej wyglądało na niej lekko ścięte jajeczko, które równie dobrze w takiej formie mogłoby się znaleźć na sznyclu. Tutaj i ja podjadałem z nieswojego talerza;). Sałatka miała zdecydowany i wyraźny smak. Powodem tego była duża ilość dressingu, najpewniej miodowo-musztardowego, którego smak po raz pierwszy uraczył nasze podniebienia przy okazji wizyty w Zaraz Wracam (tam był bardzo podobny, również 
w sałatce). Dressingi o wyrazistym smaku bardzo nam odpowiadają, dlatego nie mieliśmy za złe, że przy ostatnich kęsach sałata wręcz się w nim topiła.

Na koniec – wiadomo – deser. Myślałem, że będzie bardziej odpowiedni dla A, gdyż ona uwielbia czekoladowe smakołyki (ja wolę jaśniejsze kolory w deserach). No ale, kiedy A skierowała na chwilę swój wzrok na ekran telefonu, ja spałaszowałem większą część ciasta:). Ciekawe w nim było to, że 
w środku kryła się płynna czekolada. Reszta na zasadzie kontrastów, czyli słodkie ciasto i mniej słodka konfitura dla równowagi. Bardzo dobre, chociaż – muszę to napisać – A robi lepsze (prywata: ślicznie proszę o brownie!:)).


Z Galicji wyszliśmy najedzeni i naprawdę z a d o w o l e n i, a przy wyjściu zarówno z restauracji, jak i Manufaktury, otrzymaliśmy jeszcze kolejne kupony zniżkowe do tego lokalu:). Na pewno będziemy tam wracać!

Smacznego!

-------------------------
GALICJA
ul. Ogrodowa 19A
ŁÓDŹ, POLSKA
-------------------------


A i Jul (nienajedzeni)

piątek, 10 maja 2013

Jedno danie a ile radości! Knysza z kultowego miejsca.


        Kraków ma swojego Endziora i kiełbaski z niebieskiej nyski, a Bełchatów ma Knyszarnię (nazwa potoczna). Kultowe już miejsce, mieszczące się w niewielkim parczku, przyciąga codziennie pełno klientów. Najbardziej tłocznie jest tam w weekendy, w godzinach nocnych, kiedy młodzi ludzie wracają z klubów do domu. Wtedy Knyszarnia jest dla wielu stałym punktem, o jaki trzeba zahaczyć w drodze powrotnej.

Budka, która na przestrzeni lat się nieco rozrosła, słynie przede wszystkim z knyszy, która wśród pozostałych pozycji wyróżnia się wielkością, ale też niezmiennym od lat smakiem. No, może nie do końca, bo w trawie piszczy, że kiedyś było jednak lepiej. Ja knyszę jadałem tu już wiele razy i jeśli nie liczyć jednego wieczoru, zawsze pochłaniałem ją (pochłanianie to dobre słowo, gdyż jedzenie trwa dłużej;)) ze smakiem. Pewnego razu, będąc (a jakże!) nienajedzonym, wybrałem się do tego przybytku. Tym razem działałem sam, bez A i 'gości specjalnych' (ale spokojnie, A również pod budką już gościła;)). Poprosiłem o klasyka:

  • Knysza (kotlet, surówka z czerwonej kapusty, surówka z białej kapusty, ogórek kiszony, ogórek zielony, pomidor, rzodkiew, groszek, kukurydza, sos) / 7

Knysza to taki wypasiony hamburger w picie. Tłumaczę to dlatego, że nie jest to danie znane w całej Polsce. Knysza z pl. Wolności charakteryzuje się tym, że ma fajny, nieco ostry sos, który daje charakterystyczny smak całości. I ten sos zawsze (naprawdę zawsze!) spływa po rękach, po brodzie a potem pod postacią plam pozostaje na ziemi. Można się pobrudzić znaczy, ale mnie to nie przeszkadza. 



Surówek jest naprawdę wiele a ich smak połączony ze wspomnianym sosem sprawia, że są tak dobre, iż spokojnie mógłbym je jeść z talerza na obiad;). Kotlet, jak to w takich miejscach bywa, jest zwykłym kotletem z paczki, jakie występują w tradycyjnych budkach z hamburgerami. Całość jest przyrządzana w mikrofali, czyli również budkowo – tradycyjnie. Nie jest to więc wyrafinowane i super jakościowo jedzenie (chociaż powtarzam – dodatki były świeże, bardziej chodzi o 'zwykłego' kotleta) jednak mnie ono bardzo smakuje i sądząc po kolejkach o rożnych porach dnia i nocy - wielu ludziom także. Szczególnie wieczorem po kilku piwkach:).


Podsumowując, jeśli ktoś nie zna tego miejsca, a jest akurat w Bełchatowie i ma ochotę na małe co nieco, to niech skieruje się na pl. Wolności, nieopodal pomnika Adama Mickiewicza i złoży zamówienie przez niewielkie okienko. Warto!

Smacznego!

-----------------------
KNYSZARNIA
pl. Wolności
BEŁCHATÓW, POLSKA
----------------------

Jul (połowa nienajedzonych)
  

piątek, 3 maja 2013

Menu na dziś: zapiekanka w roli głównej.


Do Mega Burgera wybrałem się pewnego dnia z kolegą na..... śniadanie:). Cel wizyty był jasno zdefiniowany – spróbować ich zapiekanki, gdyż burgery były już przez nas konsumowane (nic specjalnego, także nie wiem czy będzie mi dane jeszcze kiedyś te burgery jeść a co za tym idzie - zrecenzować je na stronach nienajedzonych). Ochota na zapiekanki pojawiła się u mnie i K. po piwkowym wieczorze, podczas którego przeglądaliśmy filmiki 
i strony traktujące o jedzeniu (no dobra, zgubiliśmy się też na YT - norma;)). Wśród nich nie zabrakło właśnie takich, gdzie główną rolę odgrywały zapiekanki.


Rano wspomnienia chrupiących bagietek, z rozmaitymi dodatkami były na tyle trwałe, że udaliśmy się do łódzkiej Manufaktury, konkretniej do lokalu o nazwie Mega Burger, gdzie ponoć można dostać smaczne i duże zapiekanki. Przeglądając zawieszone nad barem menu, trochę się wahaliśmy, czy aby na pewno nie wziąć jeszcze czegoś innego, jednak koniec końców na naszym stoliku wylądowały tylko dwie zapiekanki, obie takie same:

  • zapiekanka góralska (pieczarki, ser wędzony, boczek, pomidor, sos) / 10.99

Pierwsze łapczywe kęsy niestety trochę nasz entuzjazm ostudziły. Przyznam, że spodziewaliśmy się czegoś wyjątkowego i to nas zgubiło. Zapiekanka, mimo że posiadała bogate i smaczne dodatki, 
w postaci boczku czy sera wędzonego, to jako całość w smaku była uboga. Jeśli miałbym zamknięte oczy i nie wiedział nic o moim posiłku to pomyślałbym, że jest to taka typowa zapiekanka, zrobiona 
w mikrofalówce, gdzieś w dworcowej budce. 


Smakiem nie tylko nie porwała, ale też spowolniła spożywanie mojego śniadania. I co najgorsze – nie zjadłem jej do końca, a to nie zdarza się zbyt często. Raz, że zapiekanka jest naprawdę wielka i pod koniec byłem już najedzony a dwa, że jej smak nie pobudził u mnie łakomstwa, które pozwoliłoby ją dokończyć. Owszem – bułka jest chrupiąca a bekon aromatyczny, jednak to wszystko ginie i zostaje smak zwykłej bułki z pieczarkami, polanej niezbyt dobrym i mdłym sosem (w moim przypadku – czosnkowo - koperkowym). 


Podsumowując, zapiekanka w Mega Burgerze zarówno mnie, jak i K nie zachwyciła i wątpię, abym jeszcze kiedyś przyszedł tu na śniadanie. Obiad też raczej odpada, także może kiedyś, wieczorem.... po imprezie... .

Smacznego!

---------------
MEGA BURGER
ul. Drewnowska 58
ŁÓDŹ, POLSKA
---------------

Jul (nienajedzeni) i K